Wykańczający: Cyfrowy Janusz (naucz się go rozpoznawać).
- elliasparis5
- 5 mar
- 6 minut(y) czytania

Przewijając YouTube, Instagrama czy TikToka, w końcu trafisz na jego filmik.
Za nim błyszczą piękne niebieskie neony, a kiedy mówi do mikrofonu, siedząc na swoim gamingowym krześle z Ikei, wydaje się, że naprawdę zna się na rzeczy. Coaching marketingowy, Discord czy krypto – nieważne, zawsze znajdzie temat, który cię złapie, bo wie, jak go sprzedać.
Na początku ci się podoba. Dzięki filtrom wygładzającym twarz wygląda prawie uroczo. I faktycznie, sprawia wrażenie sympatycznego… Ale za późno, właśnie wpadłeś w sidła cyfrowego Janusza. Tak jak jego telewizyjny odpowiednik, szybko zrozumiał, że jeśli chce być kimś, musi wejść na mównicę i sprawić, que ludzie go słuchali. Bo w sumie, gdyby stał na ulicy albo pod mostem i wygłaszał te swoje mądrości, nikt by się nawet nie zatrzymał. Ale przed kamerą? Nagle staje się guru. Oczywiście, bez kamery byłby tym, kim naprawdę jest: współczesnym przywódcą sekty, szukającym pieniędzy i cyfrowych wyznawców – znanych również jako followersi.
Specjalista od jednego tematu, absolutnie nie wolno pytać go o nic więcej. Ogólna wiedza? To nie jego bajka. A kiedy próbuje popłynąć na inne tematy… oj, wtedy zaczynają się schody.

Rzygający tandetą, cyfrowy Janusz spróbuje każdej możliwej, obleśnej ściemy, zanim w końcu “przebije się” do świadomości mas.
Wynajmie statystów na fejkową imprezę, na której “gra jako DJ”, zaczepi ludzi na ulicy i zapyta, ile zarabiają (spoiler: wszyscy oczywiście więcej niż 20 000 euro dziennie), nakręci ustawiane “ukryte kamery” z kumplami w roli przechodniów i zrobi poradniki na YouTube, w których przez 90% czasu będzie mówić o sobie.
Użyteczność? Nie obchodzi go to. Chodzi o sławę, ale tylko w wersji glamour i bez wysiłku. Wizjoner, DJ, PR-owiec, krytyk… dziś to “influencer”, ale daleko mu do prawdziwych twórców treści.
Nie zawaha się nawet chwycić za mikrofon i zaczepiać przechodniów, pytając o tematy, które generują tonę komentarzy – różnice w płacach kobiet i mężczyzn, body positive, cokolwiek się klika.
Gotowy na wszystko, by wyglądać na spoko gościa, czasem pójdzie nawet tak daleko, że kupi pierwszemu lepszemu bezdomnemu Big Maca, by pokazać swoje wielkie serce. Ale coś tu śmierdzi, i to na kilometr. Nawet te jego celowe błędy ortograficzne w nagłówkach po 28. roku życia, „żeby brzmiało młodzieżowo” i generowało „incroyaux” komentarze, są tak sztuczne, że aż bolą oczy.
A gdy zaczynasz drążyć… wtedy robi się naprawdę ciekawie. Bo cyfrowy Janusz nigdy nie robi nic za darmo. Jak syfilityczna prostytutka, prezentuje najlepszą wersję siebie, by wzbudzić twoje zaufanie. Zero profesjonalnej reklamy – on jest prawdziwy.
Tak prawdziwy, że pokaże ci jedną z dwóch rzeczy: albo nędzną kawalerkę, żebyś myślał, że jest jak ty, albo prywatny odrzutowiec, żebyś uwierzył, że zrobił „karierę”.
To, co sprzedaje, to zawsze jakiś śmierdzący scam: pseudo-kurs marketingowy, program treningowy, którego nikt nie dokończy, rady o bitcoinach – wszystko zaprojektowane tak, by nigdy nie mieć z tobą fizycznego kontaktu. Bo cyfrowy Janusz cię nie lubi. Smutna prawda.
Mówi, że jest “expatem/nomadem”? Przeczytaj między wierszami: optymalizacja podatkowa. Nie licz na to, że dołoży się do twojej opieki zdrowotnej. „To nie o to chodzi, ja po prostu kocham Tajlandię i Dubaj, kumasz?”
Elon, Kanye i cała banda toksycznych śmieci próbujących zdobyć uwagę swoimi rasistowskimi czy mizoginistycznymi odpałami – on ich uwielbia. Uważa, że osiągnęli mistrzostwo w sztuce leniwego zarabiania kasy. Oczywiście, jedna z jego filmików będzie o nich.
Szczerze? Sam jest wkurzony, że musi odgrywać tę żałosną rolę, żeby sprzedać marnego PDF-a. W idealnym świecie wszystko byłoby zautomatyzowane. I już wkrótce będzie – dzięki AI. Ale póki co, robi pranki, wymuszone uśmiechy i udziela „życiowych rad”, choć wolałby, żeby przestano brać go za pajaca.
Za późno. Dawno temu został wybrany przez dużą wytwórnię produkcyjną. W morzu przypadkowych internetowych śmieci, został wyselekcjonowany jako najbardziej żenujący ze wszystkich.
Mechanizm inspirowany marketingiem wróżek i szamanów, którzy wstawiają filmy o teoriach spiskowych, religii, astrologii – czyli treści skierowane do ludzi z IQ idealnie dopasowanym do targetu. Internet jest pełen pułapek dla naiwniaków, a cyfrowy Janusz jest ich częścią. I zanim się zorientował, już był sterowany jak marionetka.
Bo ta jego skromna klitka i neonowe studio to tylko scenografia. Za nim stoi duży koncern telewizyjny, który odkrył sposób na recykling najbardziej obrzydliwego odpadu ludzkości: reality show.
Im głupszy uczestnik, tym lepiej. Zawsze wywoła reakcję – pogardę, śmiech, cokolwiek. W marketingu to nazywa się „wskaźnik zaangażowania” i znacznie łatwiej go zdobyć kontrowersjami niż inteligentnym contentem. Idealne, gdy trzeba opchnąć reklamy i sponsoring.
A co z beaufettą cyfrową?
Ona ma ciężej. Brak talentu oznacza jedno: trzeba od razu pokazać dupę… i potem się za to przepraszać.
Imprezowe porno, przypadkowy wyciek sextape – to święty Graal dla tych, którzy chcą zdobyć rozpoznawalność, mając inteligencję muchy na gównie. Zapytajcie Kim K., która pewnie zna wszystkie możliwe techniki lewatywy.
Ale w erze zalewu obrazów liczy się czas reakcji. Beaufetta cyfrowa zabłyśnie więc podczas „workoutu” w legginsach tak wżynających się w rowek, że nawet alpiniści ginęli w płytszych szczelinach.
A że „za dużo” już nie wystarcza, jej usta są tak napompowane, że wygląda, jakby rodziła własną głowę. A potem zdziwiona, że dostaje wiadomości od fetyszystów, mimo że wygląda jak gumowa lalka i w sumie to trochę sama się o to prosiła.

Żeby zostać wybraną spośród bardzo „otwartych” kandydatek, cyfrowa beaufetta będzie musiała przelecieć wszystkich: szefów wytwórni, fotografów, operatorów, sponsorów i całą resztę, której ohydny wygląd uniemożliwił samodzielne pojawienie się na ekranie.
Żeby przetrwać, jej pa musi być ze skóry, bo będzie musiała przyjąć całą bandę deów z zachodnich przedmieść Paryża, którzy doskonale wiedzą, że – podobnie jak w kręgle – łatwo tam wejdą trzy palce. A że z czasem zacznie coraz bardziej trącić stęchlizną, podzieli się swoimi „sztuczkami” makijażowymi: tapeta nałożona szpachlą, contouring zaprojektowany tak, by przetrwać nawet najbardziej intensywny bukkake.
A skoro już zużywa tego tony, to czemu by nie wypuścić własnej marki kosmetyków?
Warto zauważyć, że przynajmniej aktorki porno nie udają kogoś, kim nie są. Ale cyfrowa beaufetta? Ona się uważa za premium. A mimo to wyrzuciliby ją z penthouse’u Trumpa za zbytni brak klasy – a to już coś.
Pod koniec kariery, jeśli ma trochę sprytu, może spróbować kariery w niemieckich pornosach dla fetyszystów, po fazie „OnlyFans” – „ale to przecież sztuka, zrozum”. Dość powiedzieć, że jej głęboko wyżłobione bruzdy nosowo-wargowe to ewidentny dowód zawodowej przeszłości i niezawodny sposób na zdemaskowanie każdej MILF-ki udającej pruderystkę.
Ale podobnie jak beaufetta, cyfrowy Janusz też musiał często lizać pałę komu trzeba.
Przed 16. rokiem życia wysyłano go do pewnego słynnego szefa kanału kablowego, a gdy był trochę starszy, decydowało się to już między telewizją publiczną a platformami streamingowymi – w zależności od tego, który otwór był używany.
Niektórzy cyfrowi Janusze są bardzo ambitni. Dzięki odpowiedniej ilości lubrykantu udaje im się zdobyć występ w telewizji – a nawet całe show, jeśli grupowe obrzydlistwa wśród geriatryków nie stanowią dla nich problemu.
Tak jak podstarzali „eksperci” na tych samych panelach dyskusyjnych, ich kolana są pokryte bliznami. Trzeba im jednak przyznać jedno – są zdeterminowani. Nie jesteśmy daleko od sytuacji, w której ich „kariera muzyczna” jest „następnym hitem lata” tylko dlatego, że pokazali się w jakimś talent-show.
Tylko że żeby dotrwać do tych pięciu minut sławy, będą musieli zaopatrzyć się w pieluchy dla dorosłych – bo po kilku latach i tak skończą zapomniani, tak jak wszystkie wyeksploatowane worki na sok, które były przed nimi.
A nic się nie zmienia – w końcu jeśli jesteś „gwiazdą pop”, to chyba jasne, że przez twoje usta przeszły wszystkie ostatnie hity.
Telewizja uwielbia te odpady, bo utrzymują widzów w iluzji, że oni sami są „normalni” i nie muszą kwestionować własnej przeciętności.
Bo kto by kupił te przetworzone gówno-żarcie z reklam w przerwie programu, gdyby telewizja była pełna inteligentnych, zdrowych i wysportowanych ludzi?
Nie – trzeba skojarzyć każdy płaski brzuch i każde mięśnie z absolutnym debilizmem, żeby odbiorcy poczuli się lepiej i, co najważniejsze, nie stracili apetytu. Bo broń Boże, żebyśmy zmniejszyli konsumpcję.
U schyłku swoich lat 20., cyfrowy Janusz nadal może zarabiać na pokazywaniu swojej cyfrowej dupy na niektórych portalach.
Jasne, większość jego followersów to starzy Hindusi bez większych wymagań, ale jak się nie ma żadnego talentu poza posiadaniem otworu do pokazania, to każdy dochód się liczy.
Cyfrowy Janusz lubi przebywać w swoim stadzie. Dlatego często zaprasza innych cyfrowych Januszy na „podcasty”, żeby udawać, że mają coś do powiedzenia.
Tematy? Zawsze te same:
• Jak odniosłem sukces (a ty nie).
• Jak zostałem przedsiębiorcą (a ty nie).
• Jak zarobiłem milion w 5 minut (a ty nie).

Na koniec – wiemy przecież, że internet, jak każde inne medium, jest zaprogramowany tak, by sprawiać wrażenie wielkiej imprezy, na którą ani ty, ani ja nie zostaliśmy zaproszeni.
Że wystarczyłoby tylko zasubskrybować/kupić/skomentować/udostępnić, żeby poczuć się bardziej akceptowanym.
Oczywiście, łatwo dać się nabrać. I nawet jeśli „pytanie jest szybko rozwiązywane”, nigdy nie zapominajmy, że cyfrowy Janusz to przede wszystkim… Janusz.